tszodadzida
  trzeci dzień ale zkończymy go w bułgarii
 
Tytułem rozliczeń z dniem wczorajszym;

Zapomniałem jeszcze opowiedzieć o jednym szczególe mający swe następstwa przy dalszej opowieści. Zdarzyło się to wczoraj jeszcze przed hamulcem. Od jakiegoś czasu sprzęgło działało coraz gorzej. Doszło do tego, że by włączyć luz należało zgasić silnik. Włączyć na luz. Po czym ponownie odpalić silnik.

Próby regulacji nie przynosiły rozwiązania. Mimo, iż delikatne muśnięcie klamki powodowało już rozłączenie sprzęgła to do końca nie rozłączało już nigdy. O ile po trasie rzadko z tego korzystałem to w mieście już było ciężkawo. W ramach zmierzenia się z tematem otworzyłem dekiel od sprzęgła i okazało się, że jest tam trochę  wody. Powinien być olej. A to co się ze sprzęgła wydobywało przypominało wszystko tylko nie olej. Szarobura gęsta mazia. Wyglądem przypominała mocno rozwodniony gips. Jako, że Makgajwer na poczekaniu  nas nie natchnął żadnym rozwiązaniem postanowiliśmy jechać dalej.
 
Gdy zbieraliśmy się do wsiadania przejechał obok nas Tir. Motur od podmuchu złożył się na stopce i wylądował na ziemi. No to mamy pierwszą glebę. Parkingową. Taką co to we wszystkich komisach są ulubioną śpiewką sprzedawców. Przy podnoszeniu okazało się, że mam złamaną klamkę od sprzęgła, a guma od podnóżka nadziała się jak na
ruszcik. Wobec innych problemów ze sprzęgłem te uznaliśmy za nie warte uwagi.



Teraz z czystym sumieniem zaczynam dzień trzeci. Oj będzie się działo.

Zanim otworzyłem oczy czuje dotyk i zapach mięciutkiej i pachnącej pościeli. Czuje, że tuż za moimi plecami ktoś leży i przekręca się właśnie na drugi bok. Powoli otwierające się jedno oko dostrzega porozrzucane po podłodze ubrania….Myśli ganiają po głowie z prędkością błyskawicy. Co ja kurde, wczoraj robiłem???. Ani chybi jestem z kimś w hotelu. Poznałem wczoraj kogoś???? Nic nie pamiętam. Jak może mieć na imię??? Nic nie pamiętam.  Chyba był jakiś alkohol???? Kurde, nic nie pamiętam….. Powoli z ostrożna obracam się na drugi bok.
 
I jakby mnie ktoś w łeb kłonicą strzelił. O nie Miron, tylko nie Ty………. No nie, nie tego oczekiwałem. Obudziłem się do końca. No dobra już wszystko kumam. Złombol, Rumunia na Słowacji nieźle padało. Chyba nie jest najgorzej. Przynajmniej nic nie piecze. Wokół leżą porozrzucane suszące się ciuchy.

 
Ciuchy już suche, jednak buty mokre. Goretex jednak jest szczelny. Przy pomocy suszarki do włosów susze buciki w łazience. Jednak hotelowe suszarki mają to do siebie, że działają póki trzymasz guziczek. Puszczasz i się wyłącza. Nie dla nas takie zabezpieczenia. Kawałek plastra załatwia sprawę i mamy już bezobsługowy automat.

 
Pora na śniadanko. Właściwie po wczorajszej makreli wydłubywanej scyzorykiem z puszki wszystko byłoby dobre. A co dopiero te frykasy. Półmisek (nie talerz) wędlin i mięsiw różnej maści. Co tu dużo się rozpisywać. Nawet teraz jak pomyślę, to ślina cieknie mi z pyska. Najbardziej w pamięci utkwił mi ser. Taki żółty i suchy kruszący się. Nie wiem jak to opisać, ale był czadowy. Brało się kawałek, odkruszało się część i… mniam, mniam. Normalnie odlot w kosmos. Kurde, może czegoś tam dosypywali ?

Potem na dobicie deser owocowy. Normalnie masakra po makreli z puszeczki. Ale nie o tym miało być. Po śniadaniu ruszylim my pakować manele i kulbaczyć kunie. Po takim śniadanku nawet jak uda się zamknąć walizę to się człowiek cieszy. Jak dziecko...



Start był już tylko kwestią czasu. W końcu ruszylim. Nie było innego wyjścia. Odpał. Jedyna i jadę, bo sprzęgło się nie rozkleja. Właściwie to go już nie ma.

 
Zaczęło się od górskich serpentynek. Nawierzchnia spoko. Jak ktoś opanuje łykanie ciężarówek to reszta nie ma znaczenia. Osobówki wciągamy seriami. To znaczy ja z Mirelką i Lenny. Mazurek nie. Mieliśmy taki jeden pojedynek z Navarą gnojarrą. Nie to żebym miał coś do Navary. Zwłaszcza jak ma czterysta kucy i jedzie pod dobrą nogą. Jak choćby Chołka. Wtedy jest na co popatrzeć.

Gnojarra to pomysł Pana Roberta, naszego fabrycznego kierowcy, który na codzień pomyka ciężuraweczką z przyczepką. Ma jakieś zastrzeżenia do woźniców wielkich pikapów. Zawsze się podśmiewa z nich. Szydząc z naszych biznesmenów, że w ameryce takimi sprzetami się gnój z obory wywozi. Szkoda, że tego nikt nie powiedział ministrowi finansów.

Wróćmy do tematu. Gość powożący ową gnojarrą ewidentnie się gotował, jak łykała go banda wiejskich motocyklistów. Do tego obładowanych tobołami jak cyganie. No akurat tam, w Rumunii chyba to nie specjalnie kogoś powinno dziwić. Jak tylko łykneliśmy gościa to zaraz był odzew. Koleś dusił dzidę i w obłokach czarnego dymu wyprzedzał co się dało. Jak nas łyknął na podjeździe. To za jakiś czas przysnął za ciężarówką. Wtedy nam się udawało go załatwić i tak w kółko, aż do wiosek przed Pitesti. Gdzie ewidentnie jego pilot nawigator, nieźle włochaty, niczym Chewbacca (załogant Hana Solo) zakończył obliczenia trasy. Droga zrobiła się prostawa, znikły góry i zakrętasy. W odłokach czarnego dymu dokonał przeskoku w nadprzestrzeń i tyle gom widzieli. Reszta szła pięknie. 
 
Tyle na dziś bo sąsiad ten od GSa) znów mnie podstępnie załatwił tym zardzewiałym alkoholem. Ale wiśniówka wyszła mu niezła. Z tej strony co zpuszczaliśmy już chyba była dojżała.
 
Kurde, ale ja się jeszcze zemszczę. Tak, tak dobra zemsta to szybka zemsta.  Dwa niemieckie motocykle kategorii adwęczer.
 

Po lewej sąsiada za niespełna stówkę(dużą)no może dziewięć dych po prawej moja Etezeta za prawie tysiaka (z uwzględnieniem remontu) Nie widać różnicy więc po co przepłacać ))))

Chyba przegięliśmy z tymi wyścigami z gnojarrą. Pokonaliśmy od rana jakieś 80 km i zgubiliśmy zarówno Mazurka jak i Lennego. Jazda krętą, jak chiński smok, drogą była jednak tego warta. Za którymś razem jak czekaliśmy na Mazurka po porostu nas opierdzielił. Czujecie temat My na niego czekamy, a on nas opierdziela.
 
Powiedział, że jesteśmy nienormalni. Wyprzedzamy ciężórawki z narażeniem życia, a potem sobie stajemy. Z tym narażaniem życia to mocno naciągane. Ale niech mu tam… Miron, po cholerę stajemy???  Prostujemy gaz i nie czekamy na nikogo. Od tej pory wszystko idzie znacznie lepiej.

Efekt jest taki, że stoimy na przedmieściach Pitesti, a ich nie ma. Po jakimś czasie pojawił się Lenny. Mazurka nie ma. Mieliśmy tankować. Lenny minął nas o włos i stanął. Petrol mu się skończył.  To chyba nie pierwsza taka akcja na tej imprezie. Temat mamy obcykany.

 
W końcu telefonicznie namierzyliśmy Michała. Znowu będzie się zżymał, że się zgubiliśmy – wszyscy . Po kilkunastu minutach jest. Nie zjechał na stacje gdzie na niego czekaliśmy. Nie odważył się pokonać ciągłej. Pojechał dalej. Ja pierdziu. Jemu też kiedyś skończy się paliwo. A olej mamy my.

Na pewno zatrzyma się na pierwszej stacji. Wierzymy w to. Co nam pozostaje. Dalsza droga którą odjechał Michał okazuje się niestety autostradą. Nie ma zjazdów i takich tam. Stacje nie są jak u nas co piętnaście kilometrów. Jednak na pierwszej go nie ma. Tankujemy i kombinujemy, co dalej.
 
Dzwoni po pół godziny. No co jest, leszcze, znowu się zgubiliście ? Na chwilę nie można was samych zostawić. No dobra. Wytłumaczyliśmy mu gdzie się zgubiliśmy i gdzie nas odnajdzie. Tymczasem zalegliśmy w cieniu stacji popijając zimną kolę i czekając na szefa . W sumie taka pozycja ala „królowie życia” mi pasuje. Na chodniku tuż przy szczocie. Byle humor nie opuszczał.

 

A propos humoru; dziś miałem używać mleka. Nie udało się. To mleko jakieś czerwone. Ale przynajmniej znam wytwórcę. Niezłe jest. Maciek twierdzi, że życie jest zbyt krótkie, aby pić byle co. Założył sobie winnicę i swoje pije. Gapie się na księżyc i myślę co wam by tu jeszcze napisać. Jakoś słabo z czytaniem. Chyba same roboty tu chodzą, Nikogo to nie rusza. W każdym razie nie na tyle żeby jakieś słówko komentarza od siebie napisać. 

 

Na stacji pojawia się złombolowy poldek. Laska myje szybki. Lenny z Mironem też chcą mieś umyte szybki. Coś się dzieje. Chwile później dociera Mazurek i jedziemy dalej.


 

Autostrada to nie jest to co tygryski i Mzki lubią najbardziej. Było już trochę ta hajłejką przejechane i przyszło mi do głowy zmierzyć się z ciężórawką. Właściwie to nie miałem wyboru. Chłopaki byli już przed nią, to i ja musiałem.

Zabieram się z vervą. Jak dochodzę skurczybyka to czuje, że mam pałer. Oczywiście za osłoną kontenera. Rwę do przodu. Dochodzę do ciągnika i dostaję wiater w nos. Nie jest łatwo z takim naporem sobie poradzić. Prostuje gaz w opór. Nie wiem o czym mówią jak nadają, że Etezeta poleci 140.



Ja z oporem dochodzę do 110. Normalnie jakby mi ktoś ręczny zaciągnął. I wtedy się zaczęło. Taniec pingwina na szkle. Silnik stanął na dębowo. Zablokowało tyle koło. Ja lecę slajdami to w prawo to w lewo. W normalnej sytuacji zaciąga się sprzęgło i leci na luzie. Tylko ja, kuźwa, nie mam już tego sprzęgła.
 
W myślach przeprowadzam kalkulacje. Co lepsze? Koła ciężarówki czy bariera rozdzielająca pasy? Jasne że lepsza bariera. Tylko co ja sobie wyliczam, jak i tak to nie ja o tym decyduje. Ale choć pomarzyć dobra rzecz. Widać jeszcze ktoś mnie lubi. Nie nadeszła jeszcze moja pora. Dziwnym zrządzeniem losu udaje mi się jakimś cudem opanować ten swoisty breake dance.
 
Stanąłem na poboczu i próbuje jakoś się opanować. Ręce latają i nic nie mogę zrobić. Myślę sobie jak nic trzeba będzie otwierać silnik i zrobić użytek z osełki. Po chwili postoju kopię. Maszyna o dziwo odpala i chodzi. Normalnie jestem pod wrażeniem sprzętu.
ETEZETE UBER ALLES. Po co mam rozbierać skoro daje rady. 



 

W końcu postanawiam czegoś się nauczyć. Żadnych ułańskich szarzy na ciężórawki. Powoli, ale do przodu. Odpalam i jadę. Zapinam osiem dych i lecę. O dziwo plan się sprawdza. Doganiam chłopaków. Stoją i czekają.
 
W przelocie wyjaśniam im moją taktykę. Nie zatrzymuje się przecież i tak mnie dogonią. Winę już jakiś czas, ale ich nie ma. Jadę już sześćdziesiątką i dalej ich nie ma. W końcu do Bukaresztu jest już kilkanaście kilosów.

Zatrzymuje się na poboczu. Jasne, że na autostradzie nie wolno. Ale co mam robić. Nie ma ich. Ja nie mam nawet mapy. Niemożliwe żebym, aż tak pruł. Leżę w cieniu pod drzewkiem, a ich nadal nie ma. Minęło chyba z pół godziny. Są. Wreszcie, bo już się niepokoiłem. Okazuje się, że Mazurek też zatarł i to dwa razy. Normalnie dzień bez zacieru dniem straconym.

Teraz kolej aby zmierzyć się z obwodnicą Bukaresztu. Ponoć to jakaś okropna masakra. Na rozjeździe spotykamy innych złombolistów. Oni prują przez miasto. My wolimy ominąć. Nie wiemy kto na tym lepiej wyszedł.
 
Obwodnica okazuje się jednym wielkim korkiem Tirów. Mamy to w pompie. Właściwie prawie całą pokonujemy ….poboczem.

Jeden dwa i dzidaaaaa. A co wiejskie motocyklisty szutra siem nie bojom. Normalka. U nas w Sulęcicach wszystkie drogi piaskowe. To i na rumuńskich piochach damy rady. I dajemy.

Do czasu gdy zostaje Lenny. Wracam. Co jest? Pokazuje w ręku aparat z otwartą klapką od baterii. Zgubił baterię czy jak? Ale jedzie, to chyba jest oki. Potem dopiero nam opowiedział jak wyciągał go z pod kół ciężarówki.


Powoli dojeżdżamy do Ruse. Tam już granica na Dunaju. Za nią Bułgarija. Jeszcze jedna scena kaskaderska i będziemy na moście.  Na zjeździe z górki nie przyuważyłem co się stało. Mazurek wyjeżdżą z rowu, a Lenny pruje za barierką pasem pod prąd. Potem mi opowiedzieli; o gościu co przyciął konia i z furą wszedł im wprost na kolizyjny. Lenny, żeby nie zaparkować na kobyłce salwował się ucieczką na pas pod prąd. Mazurek złapał rowa, żeby nie zalutować we furę z gnojem.

Zajeżdżamy na most. Myśleliśmy, że to granica. Nic z tego. To punkt poboru opłat za przejazd mostem. Nas czeka miła niespodzianka. Motury za free. Reszta buli monetą. Przejazd mostem i wielkość rzeki robią wrażenie.

Jeszcze odprawa paszportowa i jesteśmy w Bułgarii. Zaraz za granica postój w jakiś masakrycznym baro-sklepie i kantorze zarazem. Jedyne co usprawiedliwia zatrzymanie tutaj to, że inni złomboliści się tu zatrzymują.

 

W kantorze orzynają, w sklepie drogo a baru nawet nie próbuję. Sam widok zniechęca. Pogawędki z innymi uczestnikami. I jedziemy do miasta. Wyrwać kasę ze ściany i coś przegryźć.
 

Mazurek wie o jakiejś fajnej knajpie po drodze. Miron jednak się upiera na cokolwiek. Byle już. Ponoć dupa już mu gąbkę z siedzenia podgryzła. W sumie od śniadania nic nie jedliśmy. Jest już sporo popołudniu.
 
Z drugiej strony wypatrzyłem kebabcici. Nie mogłem się oprzeć. Zagryzamy pizze tymi glutkami i walim dalej.  Całe szczęście, że przyjąłem te glutki bo tej knajpy do nocy nie spotkaliśmy.
 

Jedziemy jakimiś transgalaktycznym zadupiem. Widać tylko zachodzące słońce, kukurydzę i wysychające słoneczniki. Knajpy żadnej.  Podjazdy pod górę i górskie serpentyny. Wszystko jest jeszcze w miarę fajnie. Jakoś za każdym razem jak robi się fajnie to jest już ciemno. Zatrzymujemy się na stacji zatankować. Coś jest chyba nie chalo. Bo węże są pokryte pajęczyną. Chyba dawno nie były używane. Ale my musimy to i tankujemy.


W trakcie mijają nas Elutka, kurierzy i Ferdek. Doganiamy ich na jakiejś przełęczy pod knajpą. Mazukowi giną prądy. Ja mam chwilę na wizytę w knajpie. Zaczepia mnie jakiś lokales wcinający może obiad? Tylko czemu o dziewiątej. Zaczynamy gadkę. A z kąd?  A dokąd ? A po co?


Moją uwagę przyciąga
jednak zmrożona butelka przy barze. W środku pływają jakby jakieś glutki. Co to ? pytam barmana. A on bez słowa mi nalewa. Pokazuje mu na migi, że prowadzę. Zbywa to gestem ręki i leje pół. Próbuję. Smakuje ciekawie. Niby słodkawe niby anyżkowe. Co to ? Mastika. Odpowiada zdawkowo. Mastika, z kitem mi się kojarzy. To, było zdecydowanie lepsze. Na tarasie jest miło choć już niestety ciemno. Miron grzebie w Mazurkowch prądach.

A ja cóż, poznałem Wirginie. Choć nie wiem czy to czasem nie ona poznała mnie. Mówi, że chce jechać ze mną. Siadła se na kufer i jedziemy. Po jakimś czasie dotarł do niej chłód. Nie wiedziałem jak jej powiedzieć, że ja już taki jestem, zimny drań. Sama jakoś poczuła. A ona w samym tiszerciku a i tego nie było za bogato. Ani chybi zanim do Stambułu dotrzemy zmarznie biedaczyna. Żal mi się zrobiło i odwiozłem do knajpy na pożarcie lokalesom.


Droga w dół to istna masakra. Nasze drogi są super. Tu mamy do czynienia z dziurami od czasu do czasu z łatą asfaltu. Lataliśmy miedzy dziurami szukając każdy własnej drogi. Z za sterów auta jadącego za nami wyglądało to jak taniec świetlików.

Spotykamy Wartburga. Ponoć wysypała się uszczelka pod głowicą. Nic nie możemy pomóc. Od etezetki nie pasuje. A miałem. Jedziemy dalej. Na stacji rozbierają już jakiegoś kombiaka. Asystuje temu pół złombolu. Nie znajdujemy tu nic dla siebie i jedziemy dalej.

Po drodze mamy się zatrzymać na jakiejś lepszej stacji celem zakupu jakiegoś paliwa gronowego. Na wieczór. Niestety nie udało nam się trafić żadnej choćby jako takiej stacji. W końcu wjeżdżamy do Sozopolu. W nocy Miasteczko wygląda jak getta luksusowych hoteli a cała reszta  jak z innego świata.


Zajeżdżamy na coś jakby rynek/deptak. Spotykamy Helmuta. Czekają w knajpce na jakieś żarcie. W sumie niezły pomysł. Choć trochę późno na obiad. Nasze wątpliwości rozwiewa kelnerka. Po prostu nas wyrzuca. Twierdzi, że już zamknięte. Inni nadal siedzą. Spadać i koniec. Tracimy apetyt. W drugiej jest podobnie.

W końcu robimy zaopatrzenie w sklepie. Jakoś nie wydaje mi się żeby u nas zamykano knajpy przed dziesiątą. A już na pewno nie nad morzem jak są turyści. Dojeżdżamy do wrót kempingu. Jedyne słowo jakie wydusił z siebie ponury recepcjonista to Pasport. Dopiero potem otworzył pancerne wrota.

Wjeżdżamy do środka. Rzut oka w poszukiwaniu jakiejś miejscówki. Ciemno jak w dupie u murzyna. Ale jak tylko wjechaliśmy to od razu znalazło się kilku uczynnych złombolowych przewodników. Tam, tam są wasi. Po takich wskazówkach bez pudła trafiamy do Elutki i Lewara. Nikomu się nie spowiadaliśmy, a i tak wszyscy wiedzą kto z kim się zadaje.


Jakoś nie chce mi się rozstawiać namiotu. Pompuje sobie materac i starczy. Oczywiście w tle leci disco partyzani.  Wyciągam wiktuały i w rytm muzyki rozpoczynamy konsumpcję. Robi się wesoło. W pewnej chwili podchodzi do mnie gość z twarzy podobny do nikogo, gdyż ciemno było. Gadał po naszemu, ani chybi złombolista.

-        Stary, to nie twój paszport ?

-         No mój.

-        A z tych może znasz kogoś ?

-        A skąd je masz ?

-        Na ulicy za bramą. Osiem znalazłem. Chyba ten smutas z bramy je zgubił.

-        Jeszcze trzech osób szukam.

Jeśli na ciebie trafię kolego, to bardzo Ci chciałbym podziękować. Bo chyba dopiero po czasie do mnie dotarło jak bardzo jestem Ci wdzięczny. Trochę kłopotów mi to zaoszczędziło.

Ale wracajmy do atrakcji wieczoru. Tu i ówdzie zaczynały się mniejsze lub większe spotkania i pogaduchy. Bumboxa kurierów nikt jednak nie był w stanie zagłuszyć. Po jakimś czasie przylatuje Ostach, a może to był Artu,  rozpromieniony do czerwoności.

-        Stary ale jazda! W tamtym hotelu jest basen. Wleźliśmy tam z bumboxem. Takaaa imprezka.

Zebrał jeszcze kilkanaście osób i pognali . W międzyczasie lunęło deszczem. Schowałem się pod jakąś plandekę i tyle tego wieczoru było nasze. Później okazało się, że z materaca uchodzi powietrze. Ale było mi to już bardzo wszystko jedno.


 
 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 2 odwiedzający (2 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja