tszodadzida
  Turcja
 

 

Opuszczamy granicę otrzymując namaszczenie i kolejną pieczątkę u gościa przy szlabanie. Droga do granicy i od niej to jakby zupełnie różne bajki.

Po tureckiej stronie równiutki i szeroki hajłej. U Bułgarów to wąska ścieżynka w dodatku nazwanie jej dziurawą było by nadużyciem. Ona była jedną wielką dziurą. Rozpadające się jeszcze przed godziną zawieszenie tutaj niczym szczególnym nie doskwierało. Chwilami miałem wrażenie, że gdyby było na sztywno to bym tego nie zauważył. W dodatku zjeżdżamy z przełęczy w dół i widoki są przeurocze. W oddali widać kanion jakiejś rzeki lub zalewu.



Po jakiś 50 kilometrach wjeżdżamy do pierwszego miasteczka. Wszędzie wielkie flagi narodowe. Ponieważ Mazurek nie chciał zjeść w Bułgarii teraz dupy sięgają zębami po gąbkę w kanapach. Krótko mówiąc jesteśmy głodni. Zatrzymujemy się na jakiejś stacji z napisem Restaurant. W każdym razie jeśli nie tak to było podobnie. Pusto. Wprawdzie drzwi otwarte, ale nikogo nie ma. Ani klientów, ani obsługi. Facet ze stacji daje nam znaki. Z przekazu wynika, że jest raczej nieczynne. Zapinamy jedyne i winiemy dalej. Przy kolejnej sposobności sytuacja się powtarza.
 
Łyka nas Jerzu malcem . Jadą we czterech, ze złapanymi dwoma niemieckimi stopersami. Manele mają na dachu, bo w środku co mogliby zmieścić??? Chyba tylko waciki.




Wpadamy na autostradę. Kurde, znowu się podjarałem. Nakręcam się z górki 100,110 no i …. No jasne, że tak.  Łapie zaciera. Tym razem, żadnych sensacji, żadnego miotania się po szosie w konwulsjach. Jestem w temacie już prawie na etapie zawodowca i byle zacier mi nie straszny. Wyluzowałem trochę na rozpędzie z górki. Odpalam bez zatrzymania i jadę dalej. Grunt to opanowanie. Nawet mi powieka nie drygnęła.

Zjeżdżamy na parking. Na miejscu jest knajpa wielkości supermarketu. Na zegarze koło 19, a my nadal bez obiadu.  Coś jest nie teges. Knajpa pusta i aż echo się po niej rozchodzi. W tej jest choć kilku gostków z obsługi. Jesteśmy raczej bardzo głodni. Gdyby nam próbowali powiedzieć, że nie ma nic do żarcia to byśmy ich samych zjedli. Nawet nie specjalnie opiekanych. Bo czasu mało a głód wielki.
 
W końcu coś zamawiamy. Niespecjalnie wiemy co, ale jesteśmy szczęśliwi, że zaraz będzie miska. Jakoś niedługo obsługa zaczyna znosić jakieś rzeczy. Na początek bułeczki woda i widelce. Oszczędziłem tylko widelce. Nie dały się pogryźć. Ciekawe, że wodę podają w takich śmiesznych plastikowych kubeczkach zamkniętych foliowym wieczkiem. Zupełnie jak jogurt. Jakiś czas później wjechały na stół pozostałe smakowitości. Nie specjalnie już pamiętam co to było, ale było w piteczke. 

W międzyczasie w knajpie pojawiają się inni goście. Początkowo tylko siedzą przeglądają gazety i takie tam pitu, pitu. Aż w końcu zamawiają. Czekali do zmroku.  Jak się później mieliśmy dowiedzieć trafiliśmy na Ramadan. Taki muzułmański post. Wyznawcy allacha w jego trakcie powstrzymują się od jedzenia i picia od świtu do zmierzchu. Teraz już wiemy dlaczego wcześniejsze knajpy były jak wymarłe.


Posileni wytaczamy się na parking. I jest nam już miło i pełno co nam jeszcze trzeba Trzeba nam jeszcze dotrzeć do Istambułu. No mamy może jakieś sto pięćdziesiąt kilosków. Dwie może trzy godzinki i jesteśmy cacy. Tylko, że po takim mniam mniamie wcale nam się jechać nie chce. Trochę mantykujemy, gadamy, aż w końcu repertuar wymówek się zakończył  i palimy sprzęty.

Tuptusiu w drogę !!!.  No co można robić na autostradzie. Właściwie tylko się nudzić. Albo silnik zacierać. No nie. Spoko, spoko na dziś już raz zaliczyłem. Chyba wystarczy. Dojeżdżamy do Stambułu. Autostradowe bramki na wjeździe do miasta. Oczywiście nie mamy żadnych turasów. Chodzi o lokalną walutę. Ale luz.

Wpadamy na bramki. A tu jakiś gostek każe nam oddawać bilety. No to oddajemy. Miron dyskutuje z kolesiem. Ja jadę ostatni. Na końcu ledwo łapie o czym toczy się dyskusja. Słyszę tylko ze dwadzieścia euro. Miron pyta czy za wszystkich. Gość obstawia,  że od każdego. No nie, to już przegięcie. Wiem, że u turasów benzyna dwa razy droższa niż u nas. Ale opłaty za autostrady, a raczej ich marne skrawki to my mamy najdroższe w układzie słonecznym. 20 euro u turka musi być przegięciem.

Jakoś widzę kontem oka, szlabany są otwarte. I wszystkie podjeżdżające auta owszem zwalniają, ale nie zatrzymują się ani na chwilę. Już na pewno nic nie płacą. Jednocześnie w jednej chwili dochodzimy z Mirasem do tego samego wniosku. I krzyczymy do pozostałych. -Chłopaki jedziemy, to oszust. 




Zapinamy jedyne i rura. Przelatujemy otwarte bramki i nic. Za bramkami widzimy kilka złombolowych aut. Wpadamy między nie.  - Płaciliście za autostradę ? Pada pytanie zamiast powitania. – Nie. - My też nie. Ciul najwyżej będą nas ścigać. Jakoś nikt nas nie ścigał. Za to po chwili podjeżdża Mazurek. Dumny z siebie, że wytargował i zapłacił za nas tylko 40 eurasów. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że z okazji końca Ramadanu nie pobiera się opłat za autostradę.   

 

No cóż teraz zostaje nam dotrzeć do mety. Która jest na jakimś parkingu pod Ikea. Czy ktoś wie gdzie to jest?

Ktoś, coś, ale ten drugi coś innego.; W końcu coś, ktoś zdecydował że to co on wiej jest bardziej od tego co ktoś coś wie i ruszył. Pewnie wie to trza za nim jechać. I tak jedziemy za nimi.  W końcu na jednym z rozjazdów jeden poszedł prosto, a drugi w prawo. Ja akurat byłem na środkowym pasie, a Miron na prawym. Ja poszedłem prosto a Miron za tym co skręcił.

Słabo myślę sobie ani mapy ani gps i jak ja tym turasom wytłumaczę, że do Ikea. Moturem po meble? . Wciskam się na prawy i odpycham nogą do tyłu jak hulajnogą. W sumie nawet nie najgorzej mi idzie tylko jakoś zygzakiem. W końcu dojeżdżam do rozwidlenia.

Zapinam jedyne i winę. Dopadam ledwo turlające się dwa kanciaki. Trochę przed nimi widać motury. Dojeżdżają do skrzyżowania. Usilnie patrząc ponad dachami aut chcę wypatrzeć  gdzie pojadą. W tem w oddali widzę znak ikea. Teraz to już jak ich nie dogonię to mogą mnie w pompkę pocałować. Co prawda jeszcze kilka wielopoziomowych skrzyżowań widać przed nami. Ale damy radę.

Na rozjeździe Miron chce w lewo a koleś w aucie w prawo. Dobra nasza. Nie ruszyli więc ich doganiam. W lewo. Jeszcze szeroka estakada i już widać parking pod ikeą. Jasna marchewka, jesteśmy, dojechaliśmy. Na pochybel tym co mówili, że nie damy rady.




Na parkingu niezła jatka. Jest już sporo złombolistów. Oprócz tego normalni lokalni zakupersi. Ciągłe stada małych autobusików. Dla nas to bułka z masłem znajdujemy kawałek chodnika. I jest nasz.  Potem odnajdujemy Elutkę i kurierów. Oczywiście po dźwiękach disco partyzani.




Imprezka rozwija się na całego. Tańce hulanki swawole. Po jakimś czasie zjawia się policja. Dość konkretnie sugerują aby zakończyć tańce bo jeszcze jest Ramadan. Impra jakby ucichła. Nie na długo. Ostach ogłasza koniec Ramadanu. Znowu towarzystwo tańczy na ulicy między snujacymi się samochodami i autobusami. Pojawia się znowu policja. Teraz czepiają się do tańców i piwa. Znowu przycicha na chwilę. Po dziesiątej centrum handlowe pustoszeje i nie ma tych co wołają policję.

 

Oczekiwanie na wyjazd na Bramę Bosforu czyli most trochę się przeciąga. Czekamy na wszystkich którzy mają szansę jeszcze dojechać do mety. Centrum handlowe przygasa. Lampa za lampą. Na parkingu nie ma już autobusów i ruch się zmniejsza.  Luźniej jednak wcale się nie robi. Co chwila dojeżdżają pojedynczo lub grupkami nowi złomboliści. Wyciągamy co mamy do jedzenia.


Nie wiadomo czy za chwilę nie ruszymy na most. Niby mieliśmy ruszyć koło północy, ale nadal czekamy. Jedni gadają o przygodach jakie im się  przytrafiły po drodze inni śpią, jeszcze inni tańczą.

 
Impreza plenerowa na prawie czterysta osób. Podchodzą do nas kolesie. W Żuku wybuchł most. Kondziu stoi 180 przed Istambułem i nie może jechać.
W końcu zmęczenie daje znać o sobie. Wyciągamy materac i się trochę rozkładamy. Zresztą nie my jedni. O czwartej nad ranem gdy już się wydaje, że nikt więcej nie ma już szansy dojechać wyjeżdżamy kolumną na most. Kolumna niczym tasiemiec wyciąga się troszkę.

 
Pamiętajmy, że mamy do czynienia z ponad setką aut. Tuż za mostem jest taka zatoczka. Tam się zatrzymujemy na pamiątkowe zdjęcia gratulacje i inne rytuały.

 
Nie trwało to zbyt długo, gdyż w kilka chwil po zablokowaniu zatoczki nadjechała Policja. W prawdzie gdy podjeżdżaliśmy stali tu już jacyś lokalesi, ale setka niewiernych wzbudziła czujność. Ale czy my wyglądamy na terrorystów. No może i tak …. Później kolumna pojechała sobie gdzieś, a my we czterech ruszyliśmy nocą pojeździć po Stambule.

 
Przed wyjazdem straszono nas gigantycznymi korkami i masakrycznym ruchem. Wpychanie się na maksa i różne takie. Nic podobnego zdecydowanie nie miało miejsca. W sumie nad ranem jeździło się całkiem nieźle. Postanowiliśmy zobaczyć Błękitny Meczet. Co to dla nas. Może to nie Mekka, ale zobaczyć warto. Docieramy na miejsce. Wchodzę na dziedziniec. Jestem sam. Nigdy tu nie byłem, ale w dzień są tu masakryczne tłumy. Teraz cisza i oświetlone minarety robią niesamowite wrażenie.

 
W pewnej chwili słyszę przedziwne dźwięki nad sobą. Patrzę w górę. To odgłos skrzydeł ptaków które właśnie poderwały się do lotu. Nigdy dotąd nie słyszałem czegoś podobnego. Niesamowita cisza, akustyka miejsca i  podświetlone od dołu ptaki wszystko to robi ogromnie wrażenie. Chwilę później zaczynają się śpiewy muezinów. Najpierw zaczyna jeden. Chwile później odpowiada mu inny.


Wszystko to toczy się jak rozmowa z różnych stron świata. Nie wiem o co chodzi i o czym się toczy, ale to wszystko jest niezwykłe i tworzy niesamowitą atmosferę miejsca. Nie wiem jakby to było w dzień, ale teraz jest czymś o czym ciężko nawet opowiedzieć. To warto przeżyć i zobaczyć samemu. Tak w ogóle chyba każde miasto w nocy ma inne barwy i kształty.


Może to kwestia wyobraźni?  Kiedy docieramy na kemping jest już zupełnie jasno.

 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 14 odwiedzający (16 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja