Nawigacja |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Pospaliśmy ze dwie, może trzy godziny i tyle tego było. Po co ja ten namiot ze sobą brałem? Żebym choć raz go rozstawił… Nic z tego ani razu. Na kempingu było trochę było takiego lelum polelum. Kąpiel w basenie i tyle co się dało pogadać z innymi. Potem znowu się spakowaliśmy. Chcieliśmy choćby jeszcze na parę chwil pojechać do tego Stambułu. Żegnamy Mazurka i Lenego. Mają inne plany. Mazurek wraca. Leny jedzie ze swoimi Żukami Gnojarzami na jakąś wycieczkę po Turcji. Przed samym odjazdem odpalony motur wywraca się na trawie. Wynik; wyrwany z mocowania kufer. Tym razem na dobre. Wyłamało się mocowanie. Czy się przejąłem? Chyba tak. Mocuje go ekspandorami i szał. Chyba nie odpadnie? Wracamy te 70 kilosków do Istambułu.
Być w Turcji i kebaba nie spróbować? O pardąsik, tu się nazywa kebap. Po jaką cholerę jechaliśmy na ten kemping? Do tej pory nie wiem. Ciekawe czy jako niewierni moglibyśmy spać z pobożnymi pielgrzymami na ławkach pod meczetem? Koniec końców odwaliliśmy tę traske w te i z powrotem. Wpadliśmy na stację zatankować tę benzynę w tej chorej cenie. Pięć złotych to taniocha . Jesteśmy na jakiś dziwnych starych przedmieściach. Pakujemy się między ciasne uliczki. Wygląda do dość specyficznie. Sporo budynków wygląda jakby były nieużywane. Trafiamy do takiej lokalnej kebabowni. Mały kurniczek. Ze cztery malutkie stoliczki w środku i ze dwa na ulicy.
To co my znamy pod nazwą kebab, czyli strugane, opiekane mięso to tutaj donner. Kebab a raczej kebap smaży się na …. Patelni. Takiej wielkiej, metrowej z dołkiem po środku. Na tej patelni smaży się mielone mięso z cebulą i jakimiś pomidorami. Pewnie jest w tym jeszcze coś. Jak się trochę przysmaży to odgarniają to ze środka na boki. W tym środku chyba jest mocno grzane. Po bokach już tylko utrzymuje się ciepło. Jak trzeba podać to zciąga się do środka żeby przysmażyć na gotowca. Potem zawija się to w cienki jak pergamin placek.
Komunikacja z Panem kebabem na poziomie wspólnoty pierwotnej. Nieartykułowane dźwięki i silna gestykulacja. Coś pięknego. Między różnymi specyfikami dostrzegam takie malutkie zielone papryczki. Małe, góra dwa centymetry długości. Pytam jak umiem, co to? Pan jak umie pokazuje mimiką twarzy i gestami. Wygląda, że gębę nieźle wykrzywi. Ewidentnie chodzi mu o to, że jest to ostre jak cholera. Kto nie ryzykuje, nic nie traci. Najwyżej spali mi jelita i wątrobę. Pokazuje palcami, że chcę takie trzy do środka mojego kebapa. Pan bez przekonania mówi OK. I były to jedyne słowa które zrozumiałem. Siadamy sobie przy stoliczku na ulicy. Piękna perspektywa na obserwacje miasta. Za chwile przychodzi inny Pan i przynosi mi miseczkę tego zielonego. O nie, takim hardkorem to ja jeszcze nie jestem. Wracam do środka z miseczką i stanowczo pokazuje; trzy do środka. Pan potwierdza tak samo. OK. Dostajemy nasze kebapy. Niebo w gębie. Są na prawdę fantastyczne. Przy okazji nasze cienkie ciasto może się schować pod względem cienkości. Tamte placki są grubości pergaminu. Na jednym się nie skończyło.
Przy okazji podglądamy sobie co dzieje się na ulicy. Ciekawe są tutejsze autobusy. Takie malutkie wielkości sporych furgonetek. Jadą ulicą i chyba nie mają swoich przystanków. Idzie sobie gostek ulicą i macha ręką. Autobus staje w jednej chwili, tak jak jechał. Gostek wskakuje i autobus jedzie dalej. Pojedliśmy i jedziemy sobie pojeździć po okolicy.
Około piątej mamy plan, żeby odwiedzić Sertaca. Właściwie mamy misję, żeby mu zawieźć polską flagę i flaszkę od naszych przyjaciół którzy gościli u niego w zeszłym roku jadąc do Indii i Nepalu. Jakoś przed nocą docieramy w okolicę mieszkania Sertaca, ale nie wiemy za dokładnie gdzie to jest. Dzwonię to niego. Pyta gdzie jestem. Mówię mu nazwę ulicy. On na to, że tak się nazywa cała dzielnica i że to jest droga która nazywa się jak region i jedzie przez całą Anatolię czyli azjatycką część Istambułu. No to jest bosko. Wszystko jest jasne. W końcu wpada na nie głupi pomysł. Złap jakiegoś lokalesa i daj mu telefon. Dobrze jest. Mam jednego. Daje mu telefon. Coś gadają dłuższą chwilę. Potem koleś wyłącza telefon i zaczyna mi wyjaśniać gdzie mam jechać. Tak czuje. Bo nie rozumiem ani słowa. Mówi tylko po turecku. No fajnie jest. Chyba śmy sobie pogadali. Kłaniam się i dziękuje jak umiem, ale jestem w punkcie wyjścia. Nie wiem gdzie jestem i gdzie mam jechać. Dzwonię do Sertaca jeszcze raz. Wyjaśnia, że mam jechać dalej tą ulicą, aż znajdę jakąś tam knajpę i tam ktoś po mnie przyjedzie. Po woli robi się już ciemno. Mamy knajpę. Stajemy koło niej. Miereka już prawie śpi. Nic dziwnego kilka dni w podróży, a do tego poprzedniej nocy prawie nie spaliśmy. W końcu przyjeżdża po nas jakiś dżygit czoperem. Po angielsku jakoś się nie dogadujemy. Pokazuje ręką jechać za mną. W końcu docieramy do mieszkania Sertaca. Mieliśmy w tej okolicy spotkać się z Elutką i Lewarem.
Chyba jesteśmy trochę zmęczeni. Marzy nam się spanie. Pytamy Sertaca o jakieś miejsce do spania. W odpowiedzi słyszymy że śpimy u niego. Na to my, że chcemy jakiś hotel, schronisko czy cokolwiek bo jest nas pięć osób. Na to Sertac, że jego dom jest naszym domem i koniec. Wchodzimy do jednopokojowego mieszkania. Po jakimś czasie dociera reszta naszych przyjaciół. Mieszkanie okazuje się trzypokojowym. Po godzinie rozmowy nasz gospodarz mówi, że my sobie możemy spać, a On ma jakieś spotkanie swojego klubu na które właśnie wyjeżdża. No chyba, że chcemy jechać z nim. Jadę jako jedyny, reszta pada jak pliszki.
Jedziemy sobie ulicami przez azjatycką część Stambułu. Chwilami rozpoznaje miejsca w których już dziś byliśmy z Mironem. W końcu zajeżdżamy pod taki jakiś kowbojski bar. Pod barem jakby na z góry upatrzonych miejscach stoi banda ustawionych pod sznurek ciężkich czopersów. Żeby nie psuć eleganckich szyków moim wsiowym bolidem postawiłem go z boku. Z początku było trochę czerstwo. Skóry, kamizele ciężkie czopki i frendzle. Z drugiej strony kolo w dzinksach i w tiszecie na z „lekka” wycioranej MZecie. Wypisz wymaluj wiejski listonosz. Tylko torbę z listami gdzieś przepił. Z czasem jednak bariery się łamią. Zaczynają się rozmowy. A kto? A gdzie? A skąd. A dokąd? Okazuje się, że Mzka jest tu dobrze znana. Po zakończeniu produkcji cała fabryka została sprzedana Turkom. Dalej była tu produkowana pod nazwą Kanuni. Przy okazji dowiedziałem się, że MZ była dobra. W wykonaniu tureckim już nie cieszyła się taka estymą.
Gadamy też o różnych innych sprawach. Dowiedziałem się, że klub Macho Kings jest klubem nowoczesnym. W większości klubów MC nie ma babek. Tu mają swoje miejsce. Babki nazywają się Macho Queens. Dość ciekawe połączenie słów, jak mi się wydaje. Ale co tam, każdy ma swoją zabawę.
W pewnym momencie El komandante daje sygnał do odjazdu. Zostałem poinstruowany jak mam jechać i jak się zachowywać. Przydzielono mi miejsce w szyku którego miałem pilnować. Kluby MC mają swoje reguły i choć nie jestem fanem stadnego jeżdżenia, przyjąłem to jako zaproszenie na wspólną nocną wycieczkę po mieście. Gitez Majonez. Jadę sobie tak na końcu i właściwie niewiele się dzieje. Nawet w takim tempie fajnie się ogląda miasto. Przy okazji dobrze trafiłem. Jest weselej. Właśnie skończył się Ramadan, czyli okres postu i rozpoczyna się czterodniowe święto Bajram.
Zasady ruchu w Istambule zdają się być dość proste i przejrzyste. Oczywiście, czy się to podoba czy nie, należy się do tego przyzwyczaić. Całe stado zasad, obowiązujących u nas, da się tu streścić do jednej. Na swoje potrzeby nazwałem je sobie prawem kota. Tak, tak, takiego kota burasa, mruczka czy jak go tam sobie nazwiecie. Kot ma swoją zasadę. Jak wejdzie głowa, reszta musi się zmieścić. Tak jest tu z ruchem ulicznym. Jeśli wciśniesz się choć na kawałeczek, reszta wejdzie. O dziwo działa to tutaj bez pudła. Nie ma wojny nerwów i złośliwości wymachiwania piąchą i ostrych epitetów. Za to jest sporo trąbienia.
Później pytałem Sertacha z jakiego powodu tak dużo trąbią. Dowiedziałem się, że powodów może być wiele. Czasem wystarczającym powodem trąbienia jest spotkanie sąsiada na ulicy lub zwyczajowe pozdrowienie. W pewnej chwili właśnie doświadczam prawa kota na własnej skórze. Gostek w jakimś Tofasie ( to turecki Fiat ) zapycha się dość ostro na mnie. Wciskając się w elegancki dwójkowy szyk. Zrobiło się troszkę nerwowo gdyż dość zdecydowanie napierając przymusił mnie do ostrzejszego hamowania. Jako, że jeszcze w Rumunii straciłem tylny hamulec przyciąłem ostrzej przód – jedyny który mi pozostał. Przyblokowało mi koło i trochę popłynąłem. Na szczęście prędkość nie była zbyt wielka i przebierając ostro nóżkami udało mi się, wprawdzie rozpaczliwie ale jednak, utrzymać pion. Dalsza akcja już była dość gwałtowna. Dwóch kolesi z szyku natychmiast dopadło do Tofasa i zaczęła się dość gwałtowna wymiana zdań. Nie wiele ponad gwałtowność byłem w stanie zrozumieć. Nawet gdyby słowa padały nieco wolniej i tak nic bym nie zrozumiał.
Koniec, końców dojechaliśmy do jakiejś starszej części miasta. Uliczki były już na tyle wąskie, że samochody nie mogły się zatrzymywać. Chodniki były wydzielone słupkami aby nie wjeżdżamy tam samochody. To żadna przeszkoda dla motocykli. Zatrzymaliśmy się pod jakimś muzycznym klubem. Stoliki były na ulicy a w środku koncercik. Wnętrze klubu na oko jakieś 60 do 70 metrów. Po bokach antresolki z malutkimi stoliczkami. Muzyka, jak muzyka przyjemna. Trochę mniej lub bardziej znanych światowych standardów. Głośno jak zwykle w takich miejscach. Za to wokalistka – czad. Najbardziej energetyczne metr czterdzieści jakie w życiu widziałem. I ten głos – jak stado piorunów. Wypas na maksa. W środku było na tyle głośno, że najfajniejszy odbiór był na ulicy. Zasiadłem sobie na ulicy z innymi i można było sobie pogadać o tym i owym i było naprawdę fajniunio.
I pewnie byłoby tak do końca gdyby w pewnym momecie nie przyszła Ona. Turka, bo tak miała na imię. Widać było, że się znają. A tak przynajmniej mi się wydawało. Gadają sobie, aż w pewnej chwili zwraca się do mnie. - Ni huhu, moja droga. Ja tu siedzę jak na tureckim kazaniu. Po waszemu ja nie ponimaju. Szybka wymiana zdań z lokalesami i już jeden zwraca się do mnie z pytaniem; Czego się napije. Odpowiadam, że kola jest okej i, że więcej mi nie trzeba. Gostek, nie daje za wygraną i pyta wprost czy chcę drinka czy piwo? Odpowiadam, że doceniam gościnność, ale u nas nie zazwyczaj nie jeździ się po alkoholu. – U nas też nie, ha, ha, ha. Drugi jegomość zwraca się do mnie z wyjaśnieniami. – Słuchaj, kobieta chce Ci postawić drinka, nie kolę i niegrzecznie jest odmawiać. Myślę sobie, huk od jednego chyba nie spadnę z siedzenia. Ale zaczynam się zastanawiać. Jak to jest? Zdaje się ze w świecie islamu alkohol nie jest specjalnie powszechnym napojem, by nie rzec zakazanym. Znać, pewnie jak wszystko jest rzeczą względną. Opowiedziałem im historie jednego Jordańczyka. Zapytany; dlaczego zawsze wódkę pije z mlekiem. Odpowiedział ; Bo Allach widzi, że piję mleko. Bardzo im się spodobało. Gadamy o wielu rzeczach. Sporo rzeczy mi tłumaczą. Nawet Islam się zmienia. Gdy tylko dokończyłem drinka dostaje następnego. Trochę zmieszany mówię, że nie zamawiałem. Chłopaki wyjaśniają mi, że to sprawka Turki. Ło rzesz ty. Przy trzecim wyraźnie już śmielsza pyta mnie przez chłopaków czy jestem żonaty ….. Islam, burki, kamienowanie za cudzołóstwo, a tu takie buty. Pewnie z niewiernym to nie grzech
Pożegnanie Azji
Rano wstajemy. Jakoś tak dziwnie jest się poruszać po czyimś mieszkaniu. Właściwie gościa nie znamy. A ten jeszcze śpi. Nie znamy zwyczajów tu panujących. Pewnie w jakimś hotelu byłoby mniej krępująco.
Na szczęście wczoraj zaopatrzyliśmy się w jakieś żarcie na rano. Lewar wyciąga z kufra ekspres do kawy. I zaczynamy śniadanko. Wszyscy wypytują jak było wczoraj. Opowiadam nocne historie. Elutka akcje z Turką kwituje krótko.
- Wiesz co nasz kolega Spławik mawia przy takich okazjach ?
- No chyba nie wiem.
- Kawa nie wyklucza herbaty.
Niedługo po tym, pewnie zwabiony zapachem kawy Wstaje i przychodzi do nas śpiący w innym pokoju Sertac. Wyjaśnia nam trochę co i jak. Dziś jest święto. Opowiada nam trochę o rytuałach z tym związanych. Trochę rozmawiamy. Gostek lubi chyba przyjmować gości.
Na półce jest miejsce a w nim flagi z różnych stron świata. Teraz wiem dlaczego Jurolki prosili nas o zawiezienie Mu polskiej flagi. Żegnamy się z przemiłym gospodarzem. Pora ruszać.
Ponieważ przebyliśmy już Bosfor obydwoma mostami Lewar proponuje aby zrobić to promem. Mi się podoba. Lubię statki. Jedziemy do portu. Wjeżdżamy na prom. Dwa statki kursują w tę i z powrotem regularnie jak autobusy. Przeprawa zajmuje 20 może 30 minut. Na pięterku jest kabina chyba dla pieszych pasażerów. Z samochodów prawie nikt nie wysiada. Większość siedzi w środku. Za to my latamy po całym statku.
Miasto z wody wygląda zupełnie inaczej. Do tego ruch statków jest taki jak samochodów na Marszałkowskiej. Jest ciepło i ładna pogoda. A to jak wycieczka przez morze. No i taką właściwie jest ta podróż między Azją a Europą. Przejazd mostem trwa zdecydowanie krócej, ale i zdejmuje cały urok przygody. W pewnej chwili zauważam stewarda biegającego między samochodami z tacą napoi i jakimś jedzeniem. Szukając analogi widzę takiego gościa latającego po wagonach metra. Ale tu jest widać inaczej.
Po zjechaniu z promu żegnamy się z Majkim, Lewarem i Elutką i ruszamy sami w powrotną drogę.
Nie mamy za wiele czasu, ale chcemy jeszcze popatrzeć na miasto. Włócząc się uliczkami od czasu do czasu widzimy złombolowe auta. Kierujemy się w stronę przedmieść, starannie unikając autostrady. Nie jest to łatwe gdyż większość znaków kieruje właśnie na nią. Właściwie jesteśmy już na przedmieściach.
Jako, że powoli jest już południe a może nawet po, postanawiamy nawiedzić jakąś knajpkę. Pierwsze namierzone miejsce okazuje się być cukiernią. Wyglądało na taki barek w stylu lepszych polskich kebabowni. Ale w środku są wyłącznie słodkości. Jako, że jesteśmy z dala od turystycznych szlaków dogadywanie nam idzie raczej słabo. Ale od czego człowiek ma ręce i głowę. Cała szerokość lady jest zastawiona tacami. Każda z tac pokryta jest kołderką innych ciasteczek. Łączy je to ,że wszystkie są nieduże. Wielkości powiedzmy czekoladek. I są pierońsko słodkie. Nawet teraz po pół roku na samo wspomnienie muszę się napić, bo się zaśliniłem.
No cóż. Zaczynamy od deseru. Los tak chciał. Ale co tam. Kto nigdy nie podjadał cukierków przed obiadem niechaj pierwszy rzuci kamień. Ruszamy dalej szukając czegoś na ząb.
Mamy w końcu coś co wygląda jak jedzenie. Knajpa mieści się pomiędzy warsztatem samochodowym a czymś czego określić nie potrafię. Ma kilka stolików z widokiem na ulicę. W środku piec jakby do pizzy. Tylko nie taki elektryczny a święty analog. Taki opalany drewnem lub węglem drzewnym. Na ścianach jakieś muzułmańskie wersety wyklepane w miedzianej blasze.
W innym miejscu portrety. Wszyscy w turbanach i z pobożnymi długimi brodami. Może to saga rodzinna, a może święci męczennicy. Nie mam pojęcia, o co kaman, ale to mało ważne. Podoba nam się. Zostajemy.
Wybieramy stoliczek na ulicy. Uprzejmy starszy jegomość od momentu wejścia nie odstępuje nas na krok. Zaściela nam obrus i podaje kartę. No dobra trochę mnie poniosło. To jest kolorowa karteczka z listą dań. Szukamy znanych nam z domu kebabów. Lipa panie, wszystko po turecku. Uprzejmy pan uśmiecha się cały czas.
- Czy macie z kurczaka i barana ?
- Yes, yes banana. – odpowiada nam przyjmijmy, że Ahmed.
Jak nic wyraźnie widać nikłą nić porozumienia. Z paniką w oczach wracamy do nemułe. Rozpaczliwie poszukujemy na karteczce jakiegoś słowa o które choćby można się było zaczepić.
- Stary, sarnę mają.
- Gdzie ?
- O tu, tu w połowie.
- No nie to jest sarma a w dodatku beyti…cokolwiek to znaczy
- O czepiasz się masakrycznie. Jak szukamy porozumienia to na pewne szczegóły należy przymknąć oczy. U nas też w kartach są jakieś tam rzeczy dopisane. Np. kotlet jest schabowy albo mielony a nie kotlet. Tu może być sarna masakrowana Tofasem (takie auto).
- Ty, w mordę jeża jest kebab. No tak po prawdzie to kebap. Ale być w turcji i kababu w oryginale nie spróbować to chyba lipa. Wprawdzie wczoraj było cos co wyglądało jak nasz kebab ale zdecydowanie nazywało się inaczej.
- Senior, kebap.
- Tes , yes kebap. Urfa, adana ? - i dalej leci litania strasznie skomplikowanych słów wypowiadanych przez Ahmeda z szybkością karabinu.
Dopiero teraz dostrzegamy, że w karcie jest co najmniej kilka kebapów. Co ciekawe, że jedne nazywają się; kebap coś tam cośtam, a inne cośtam cośtam kebap. Na drugiej stronie są zdjęcia. Ale za wiele nie widać bo największe są wielkości góra dwóch centymetrów. Ten okaz akurat znamy jako nasz kebab. U nich nazywają to doner.
Koniec, końców lecimy po desperacji. Zamawiamy coś tam a pan nam coś tam proponuje. My się zgadzamy. Nie wiemy wprawdzie co zamówiliśmy, ale za to jest wesoło i ciekawie. Takie trochę jajko z niespodzianką. Zamówienie mamy z głowy. Teraz czekamy. Wchodzimy na chwilę do środka, aby zobaczyć choć co nam szykują. Na stole przy piecu leżą kulki ciasta. Trochę takie jakby na pączki. Gość wałkuje i wyrabia plastry z prędkością światła. Normalnie oko nie nadążą za jego ruchami. Dokładamy jeszcze i taki chlebek. Zasiadamy przy naszym ulicznym stoliczku. I popijamy colkę. Jest miło i miło. Słonko grzeje gębę a my wlampiamy się w ulice.
Siedzimy tuż obok warsztatu. Na szyldzie obok innych reklam dostrzegam naszą Dębice. Choć mam wątpliwości czy aby można ją traktować nadal jak naszą? Ulicą przechadzają się faceci w długich sukniach, a na głowie mają turbany. Zawsze Turek kojarzył mi się z taką odwróconą doniczką ze sznureczkiem a tu turbany. Bardziej pasują mi do obrazu talibów niż turków.
Co prawda tuż obok chodzą kolesie w dzinach i tiszertach, zupełnie po europejsku. Co ja gadam przecież my już od rana w europie jesteśmy. Wracając do kostiumów. Kobity chodzą tu zakutane od góry do samego dołu. Że też im gorąco nie jest łazić na czarno w takim słońcu. Chyba bym się ugotował. Skrajnie tradycyjne ubranie a z drugiej strony maszeruje taka matrona ulicą i cały czas nawija przez komurę. Czyli tu łączymy stare z nowym. Hi, hi.
Po jakimś czasie nadchodzi Ahmed i wnosi zamówione jedzonko. Kilka jakiś tam sałatek. Z ciekawością pytamy co jest co. Dostaliśmy coś co wygląda jak mała pizza albo zapiekanka. Jest to placek grubości pergaminu z jakimiś warzywami i chyba mięsem pieczony w tym piecu. Nazywają to lamandżu. Nasza cienka pizza wydaje się być siermięgą grubości. Placuszek jest cieniutki, chrupiący i zarąbiście pysznościowy.
Po niedługiej chwili pojawia się nasz magiczny kebap. To mielone mięso nadziane na szpadę niczym szaszłyk. A może wokół niej ulepione? Pieczone w piecu. Mamy dwa różne jeden jest adana a drugi urfa. Wyglądają podobnie jeden jest ciemniejszy drugi jaśniejszy. Albo różne mięsa albo przyprawy. Nie udało nam się dowiedzieć . Dziś już nawet nie pamiętam który był który. Ale smakowały. Do tego kilka gatunków chlebków. Ciekawa też była sałatka z cebuli obsypana czymś czerwonym.
Ogólnie można powiedzieć uczta widoku i smaku. Ogólnie sporo tego było ale dobrego nigdy dość. Nawet nie chce się nam ruszać. Siedzimy sobie a słońce nosy grzeje. Przychodzi do nas Achmed i przynosi spory talerzyk różnych łakoci. Pokazuje że powinniśmy zjeść bo dziś jest Bajram. Czyli święto. Po miesiącu postu wygląda na to że teraz trzeba się naopychać słodyczami po uszy. Na koniec dostajemy jeszcze po menzurce herbaty. Niby wygląda podobnie ale smak zupełnie inny. Mam wrażenie, że nasze polskie Turki robią zwykłego torebkowego liptona. Tę turecką mógłbym jeszcze pić i pić. Słońce na nosie pełne po uszy brzuchy i obrazy przesuwające się ulicą wprawiają nas w błogostan. I pewnie gdyby nie to że wypadało nam dojechać na wieczór choć do Bułgarii siedzielibyśmy tam do dzisiaj. W końcu pojawia się Ahmed przynosząc ręcznik i jakiś płyn. Pokazuje że najpierw trzeba się wytrzeć ręcznikiem a potem polewa nam dłonie płynem. Pokazuje żeby rozetrzeć i obmyć twarz. Płyn jest tak niesamowicie pachnący, że jeszcze późnym popołudniem krąży wokół mnie jego delikatny zapach. Żegnamy się z Achmedem i ruszamy. Czas zaczyna nas poganiać. Jest już sporo po południu a my jeszcze nie wyjechaliśmy za przedmieścia Stambułu.
|
|
|
|
|
|
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 2 odwiedzający (2 wejścia) tutaj! |
|
|
|
|
|
|
|