tszodadzida
  drugi dzień - rumunesku
 

Rano zanim jeszcze otworzyłem oczy już wiedziałem, że spanie w namiocie nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Deszcz bębniący o daszek naszej psiej budki mi to opowiedział. W domku spało chyba osiem osób i nasze mokre ciuchy. Powoli otwierają się oczy pozostałych spaczy. Pierwsza wycieczka po kempingu trochę mnie zaskakuje. Chyba jesteśmy rozpoznawalni. Dostaję dowody sympatii od innych uczestników złombolu. Nie jeden gratuluje nam zapału i współczuje warunków. Nawet dostałem prywatną nagrodę od innego timu. Jako, że lizak który dostałem był zdecydowanie żeńskiego przeznaczenia, pozwoliłem sobie go sprezentować koleżance z ‘przaśnego ekspresu.’

 

Wracają pierwsi zdobywcy ciepłej wody z prysznica.

-Jak było ?

- Miud, malina. Fajne prysznice, kibelek w porządku. Spoko jest.

Zmiennik po powrocie miał zupełnie inne odczucia.

- Stary, do prysznica stoi stado ogrów, a w kiblu wali jak z murzyńskiej chaty. Musiałeś być w damskim.

Opitalam zawartość puszeczki rybek, popijam ciepłą kawką i pora zacząć zgrywać twardziela. Zbieram moje ciuchy. Po masie już wiem, że wody zbyt wiele z nich nie ubyło. No, za fajnie to nie jest. Wiele rzeczy jest do przeżycia, ale wkładanie mokrych butów do przyjemności nie należy.

 
Niby buty z gore texem są szczelne. Jak wpuszczą wodę do środka to jej nie wypuszczają. Dodatkowe membrany ze śmieciowych worków na jakiś czas załatwiają względnie suche skarpety. Zbieranie maneli zabiera jak zwykle trochę czasu. Z ferdka ściągam suchy sweter. On w daci może sobie włączyć ogrzewanie. Na co mu sweter i ogrzewanie. Trzeba się dzielić z potrzebującymi. Zakutani we wszystko co się da, wyglądamy trochę jak bałwanki albo ludziki z maskotki michelina. Nie wiele w nas z amerykańskiego harleisty. Nie emanujemy futerkiem na opalonej klacie z pod rozpiętej kamizeli. Nasze stroje finezją nawiązują raczej do drwali z syberyjskiej tajgi. Koniec końców jako jedni z ostatnich wytaczamy się na alejkę wyjazdową. Mimo rozpaczliwego wyglądu wzbudzamy jednak jakieś emocje. Może to jednak litość. Zebrani do wyjazdu jesteśmy pożywką dla złombolowych paparazzi.

 

Kurde, ja też chcę mieć takie zdjęcie. Wyciągam swój aparat i wołam; - Chłopaki zróbcie i moim. Po zdjęciu, zanim schowałem aparat i okutałem się w swoje ogrowe warstwy, trochę czasu minęło. Pamiętacie? Ogry, jak cebula mają warstwy.

 
Ubranie motorniczego na zimno i deszcz też ma warstwy. Im więcej, tym dłużej się trzeba ubierać. Koniec końców chłopaki pojechali, a ja upinałem warstwy. Jakoś nie zauważyłem czy wyjechali w prawo czy w lewo. 


 
Losuję i jadę w lewo. Dojeżdżam do głównej, którą przyjechaliśmy w nocy z Debrecenu i nie wiem jak dalej. Chłopaki mają mapy i GPSy a ja tylko dobrą wolę i pomysły. Pomysł jest taki; Poczekam aż jakiś złombolista przyjedzie i pojadę za nim. W końcu jedzie w tym samym kierunku. Najpóźniej do wieczora spotkam chłopaków. Jednak jest pewien problem, żaden nie nadjeżdża. Może pojechali w prawo??? Wrócę na kemping. Może ktoś został. Wracam. Nikt nie jedzie z przeciwka. Powrót chyba był lepszą decyzją. Na kempingu chyba już nikogo nie ma. Kurde, trzeba improwizować. Pojadę tym razem w prawo. Coś się znajdzie. Szkoda, że to madziary. Nie bardzo wiadomo jak spytać o drogę. Najważniejsze, że wiem gdzie jechać. Adres brzmi Calimanesti. Wiem, że to w Rumunii. Tylko gdzie ? Jakoś tak koło setki od transfogarskiej i urdeli. Mam kierunek. Jakoś to będzie. Trzeba być dobrej myśli. Ruszam w prawo. Ujechałem z kilometr. Z przeciwka jadą chłopaki.

-        Coś ty kuwa robił ?

-        Aparat chowałem.

-        Poł godziny

Jest dobrze. Znalazłem drani szybciej niż myślałem. Napieramy wiejskimi dróżkami. Dróżki są kręte i ciasne. Szkoda, że pada. Jedziemy już jakąś dłuższą chwilę. Moja maszyna najpierw się krztusi, a potem staje. Kopanie nic nie pomaga. Chyba nie mam petrolu. A stacji jak nie było, tak nie ma. Chłopaki znowu wracają tylko, że teraz po znacznie krótszej chwili. Szukamy po rowach butelki i spuszczamy paliwo. Do granicy i stacji benzynowej zabrakło mi z 10 kilometrów. Wjeżdżamy na przejście. Zapomniałem przygotować sobie paszport. Grzebię i nie bardzo wiem gdzie go mam. W końcu odpalam motura i opuszczam granice z partyzanta. Nikt mnie nie ściga, nikt nie strzela. Jakoś tak z nastaniem granicy przestaje padać. Chyba deszcz nie miał ważnego paszportu, wizy albo nie miał śmiałości atakować z partyzanta. Na stacji tankujemy, wcinamy puszeczki i  dostrzegam mały problem.


Z pod napędu obrotomierza cieknie mi olej. Mazurek mówi; Olej pan ten olej. Ale ja próbuje być dociekliwy. Chyba mam za dużo tego oleju? Ale dlaczego ? Kto to może wiedzieć. Przy okazji wychodzi na jaw, że luz na sprzęgle jest coś nie teges. Ale nie udaje się tego tematu po ludzku załatwić. Nie pomagają próby regulacji, negocjacji i przekupstwa sardynkami.  Puki silnik jedzie do przodu, my będziemy gnali do przodu jak jeźdźcy burzy. Jakeśmy postanowili, takeśmy zrobili.

 
Pozbyliśmy się jednej ogrowej warstwy i pognaliśmy z okrzykiem Arriva do przodu. Podziwiając widoki rozpadającej się fabryki wjeżdżamy do Oradea. Kierujemy się na Deva. Droga wiedzie nas w góry. W górach nawierzchnia robi się podle dziurawa, ale za to niemiłosiernie kręta. Poznajemy smak rumuńskich ciężarówek. W starciu z nimi jakby przegrywamy. Na krętej drodze nie ma takich odcinków gdzie można wyprzedzać. Moc mamy za małą aby atakować pod górę, Z kolei w dół trzeba fantazji samuraja aby dogonić skurczybyków. Pojedynek  wypada jeden do jednego. Na kilku zatoczkach spotykamy samochody na których stoją buteleczki z żółtym płynem. Nosy starych pijaków wyczuwają pismo nosem. Ani chybi śliwkowa lemoniada. Zatrzymujemy się przy terenówce marki Bukareszt. Znajomością marki wzbudzamy sympatię starszego jegomościa. Luzik, mój tato posiadał taki trzydzieści lat temu. Kupujemy dwa półlitrowe pety lemoniady po 10 leu za sztukę, i napieramy w dół. Na jednej z zawijek spotykamy „sto wojaży rzugów gnojarzy”. Team Lennego. Jednak okrzyk z góry „TIR napiera” powoduje, iż nie zatrzymujemy się na długo. Niestety moja maszyna nie odpaliła z pierwszego kopa. Uznałem wyższość ronanesti TIRa i pojechałem jego tropem. Na którymś z kolejnych zakrętów udaje mi się kolesia wyprzedzić. Jednak nie była to najlepsza okoliczność. Napastliwość masakrycznych dziur pokonuje zamocowanie mojego kufra chwile po wyprzedzeniu Romanesku. Zatrzymuje się na chwilę żeby zebrać z drogi mój majątek. Na szczęście romanesku nie przeleciał po moim dobytku.

 
Kufer mocuje na miejscu i wracam do boju o miejsce w szyku. Doganiam kolesia i znowu czaję się do wyprzedzania. Zjechaliśmy z największych gór i zdarzają się nawet pięćdziesięco metrowe kawałki prostej. Jednak wyprzedzanie rumuńskiego tira zazwyczaj towarzyszy dreszczyk emocji. Atakuje i słyszę trąby jerychońskie sygnałówki Tira. Pozdrawia mnie czy krzyczy? Nie wiem. Chyba smaggler z kolą mnie pokonał. Ide spać. Spróbuję dokończyć jutro.

No to próbujmy jechać dalej. Wyjeżdżamy z krętej górskiej na trochę bardziej płaską i trochę mniej krętą, ale za to z jakimi widokami. Udaje się nam już osiągać jakieś prędkości. Wyprzedzamy kolegę Jerychońskiego, tego od trąbek. Chwilę później stajemy żeby zrobić zdjęcie. Znowu słyszymy trąby. Po jakimś czasie znowu go wyprzedzamy. Znowu trąby. Znowu zdjęcie. Znowu trąby. Tym razem przyuważamy gości, bo jest ich dwóch. Chyba już się zaprzyjaźniliśmy na dobre. Uśmiechają się a i trąby brzmią wyraźnie dłużej i weselej.

 
Wpadamy do jakiegoś miasteczka. Napieramy w uliczny ruch. Chwilami robi się gęsto. Postanawiamy łyknąć jakiegoś rumuna synchronicznie. A co, z fantazją. My nie damy rady? Jasne, że damy. Napieramy na jegomościa w kapeluszu jadącego stylową daćką. Na pewno nie było to Ferdek. Wyprzedzamy kolesia. Ten ma trabki zdecydowanie bardziej skrzeczące, jak stara baba. Nie było w tym sympatii Jerychońskiego. Ten nam wyraźnie złorzeczył. Zresztą nie trwało długo jak dopadła nas zemsta rumuna. Łapie blok na tylne koło i zatrzymuje się. Nie daje rady jechać do przodu. Coś mi konia dusi. I jest to zdecydowanie tylne koło. Zjeżdżam na chodnik. Oczom mym jeszcze niedawno szczęśliwym ukazuje się siła spustoszenia. Tarcza kotwiczna (ta do której mocowane są szczęki hamulcowe w bębnie) uwolniła się z mocowania. Okręciła się wokół osi a dźwignia hamulca przypomina znak zapytania i zdecydowanie nie spełnia swej roli. Próbujemy to jakoś zrychtować. Przy pomocy wziętego w ramach żartu młotka. Gdyby był to normalny stalowy, pewnie dałoby się coś zrobić. Niestety ten jest gumowy.  Możemy się nim co najwyżej popukać w czoło. Przy pomocy słupka od śmietnika ławki i znaku drogowego niczym Makgajwer staramy się przywrócić dźwigni kształt choć trochę podobny do pierwowzoru.


Dzielimy obowiązki; jedni robią za kowali, inni za zwiadowców. Trza znaleźć jakiś bankomat w celu wydobycia walutesku lokalesku. No i zdobyć jakieś żarcie. Wszystko udaje się nam połowicznie. Kasę wydobywamy. Żarcie ma być gdzieś trochę dalej. Tymczasem wciągamy jakieś sardynki z puszki. Koło się kręci i wygląda na to, że się uda. Spotykamy „żuka gnojaży”. Ci to dopiero mają luzaka na pokładzie. Nie dość, że nie uczestniczył w przygotowaniach rakiety do drogi to właśnie dziś rano okazało się, że ma nieważny już paszport. Zamiast wypuścić kolesia przy najbliższej stacji udało się im załatwić wizytę u kosula w Bukareszcie i obietnicę przedłużenia paszportu. Takie tematy tylko wariatom mogą się udać.

 
Naprawę hamulca chyba powinniśmy im zlecić. Nam się udało zrobić ją tylko połowicznie. Koło się kręci, ale nie hamuje. Od czego mam przedni hamulec. Napieramy dalej na jednym. Dojeżdżamy do Deva. To chyba jakieś większe miasto. W oddali na wysokiej górze widać jakieś wielkie rusztowania.  W drodze powrotnej widziałem też coś w kształcie górskiej kolejkowindy na tę górę. Teraz jedziemy doliną między górami w kierunku na Sebes i Sibiu. Na jakiejś stacji postanawiamy zatrzymać się na obiad. Chłopaki dywagują. Miron z Mazurkiem nie mogą dojść do porozumienia jak to ma wyglądać. Na szybko i dzida czy stylowo i lokalnie. Mi się podoba raczej lokalnie. Po drodze zatrzymujemy się w kilku potencjalnych miejscach, ale żaden nie może zdobyć zbiorowego uznania.

 
A to nie ma jedzenia. A to parking nie taki. A to znowu ktoś się nie zatrzymał i pognał do przodu. Koniec końców obiad jemy już po zmroku w iście folklorystycznej i regionalnej „restałracji innej niż wszystkie” w Sibiu. Makczikeny nawet nie próbują być podobne do czauczesku czy czegoś w tym stylu. Postanawiamy urdele czy choćby transfogarską odłożyć na drogę powrotną. Już jakiś czas jest ciemno jazda tymi szlakami po nocy nie sprawi nikomu przyjemności. Zwłaszcza bez hamulca. Mamy jeszcze koło stówki do czekpointu. Jedziemy normalną siódemką która wiedzie doliną. Droga jest kręta jak baranie rogi. Tylko, że jedzie tu cała masa ciężórawek. Droga za dnia musi być piękna. Biegnie krętą doliną rzeki. Prostych odcinków tu nie ma. Wyprzedzanie odbywa się tu w ciemno. Jak nie widać z przeciwka świateł to wyprzedzanie idzie na zakrętach. Tutaj królami szosy są Tiry. I o dziwo to one są tu najszybsze. Napieramy z takim jednym. Czasem nam się wydaje, że łyknęliśmy już kilka samochodów i mamy gościa z głowy. Za chwil kilka napiera nam na plecy i świeci halogenami, że szczyty gór i transfogarską widać.

 
Docieramy do Calimanesti. Tuż przed spotykamy Majkiego i Lewara jadących obok złombolu.  Przy pomocy Policjantów znajdujemy camping będący czek poitem. Tylko, że nikogo tu nie ma. Szukamy dalej, ale nie możemy znaleźć. W końcu dostrzegam na parkingu motelu rajdowe auto. Wobec dalszych niepowodzeń w poszukiwaniach sugeruję abyśmy tam wrócili. Lecz chłopaki uważają (słusznie) ze z reszta będzie fajniej i weselej. W obliczu bezowocnych poszukiwań, po jakimś czasie wracamy. Tylko, że teraz na parkingu pod motelem nie ma nawet pół miejsca. Wszyscy zjechali. W końcu znajdujemy jakiś pensjonat z wolnymi pokojami. Po wczorajszej psiej budzie luksus dupę urywa. Po kilku kolejkach rumuńskiego teleportera usypiam w locie do poduszki.
 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 6 odwiedzający (6 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja