Pod Silezia Center niezły zamęt. Stada Żuków, Fiatów, Skód i innych komunistycznych specjałów. Jedzie nawet żółta Bostonka. Są też zaprzyjaźnione ekipy. Żuk drezyniarzy to prawdziwy kamperek. Z kuchnią i salonem.
Bezkonkurencyjna, jak zawsze Elutka. Scenografia trabanta i stroju bez pudła. W iście holiłudzkim stylu. Enerdowskich dzieci kwiatów czyli kinderblumen nie da się nie zauważyć. Są też kurierzy ze swoim Grey Kantem. Zgrana tuż przed wyjazdem Disko Partyzani idzie na całego z ich bumboxa.
Reszta ekip też nie trąci banałem. Na starcie poznajemy jeszcze Lennego. Czwarty motocyklista. Postanawiamy jechać razem. Radio, telewizje, wywiady i takie tam różne medialne zamęty. Wybija dwunasta. Karawana rusza. Po konsultacjach z Lennym postanawiamy olać autostradę na Kraków i jedziemy bokami. Leny jest lokalny i się zna. Miron ma fazę na tankowanie na shellu. Nie udaje nam się znaleźć żadnego po drodze. Niedługo za Oświęcimiem Michał staje. Mówi, że nie ma już benzyny. Jest to o tyle dziwne, że żaden z nas nie włączył jeszcze rezerwy, a tankowaliśmy razem.
Spychamy na zatoczkę i spuszczamy paliwo do wygrzebanej z rowu butelki. Po otwarciu mazurkowego baku okazuje się, że jest tam jeszcze dobre trzy litry. Dolewamy i jedziemy dalej. W pewnym momencie Mirelka nadaje.
- Widziałeś te chińskie zupki na drodze ??
- Nie.
- Ze trzy leżały…
Okazuje się, że otworzył się kufer Lennego który jechał między nami. Zaczął gubić swój prowiant. Drugi postój i oględziny zamka kufra. Mijają nas inne złombolowe ekipy. Trąbki i pozdrowienia od tej pory są regułą przy każdej możliwej okazji. Zaczyna się fajnie.
Wpadamy na stację żeby zatankować. Chwilę po nas pojawiają się jeszcze ze trzy ekipy samochodowe. Oprócz paliwa uzupełniamy jeszcze inne zapasy. Koniec końców schodzi się chwilkę. Inni nas mijają. Tracimy to co zyskaliśmy nad innymi ekipami na wyjeździe z Katowic. Dojeżdżamy do Nowego Targu i wpadamy na objazd. Przed Bukowiną Tatrzańską żegnamy się z Patiomkinem który odprowadzał nas z domu aż tu. Fotka na do widzenia i prujemy dalej.
W Bukowinie na rondzie stajemy na chwilkę. Dłuższą, jak się potem okazało. Mieliśmy kupić tylko po oscypku na drogę. Potem jeszcze kawka, pogaduchy, kebabik. Najgorszy na jaki do tej pory trafiłem. Zaczyna siąpić deszczem. Deszczyk zignorowałem jako przelotny. Na granicy ze Słowacją w Łysej Polanie już regularnie leje. Widok na ośnieżone szczyty Tatr jeszcze potęguje i tak już silne uczucie chłodu. Na pierwszej stacji dozbrajamy się w ciepłe ciuchy i kondony deszczowe.
Kurde felek, im dalej na południe tym cieplej powinno być. Nie tak miało być. Dojeżdżamy do Popradu. Na wylocie z Popradu zastajemy zamkniętą drogę. Objazd na stary szlak. Sama stara droga to istny miód. Kręty górski szlak. Gdyby oczywiście nie lało było by pieknie. Okazuje się, że to jest ta droga o której myślałem planując trasę. Ale to Mirelka jest głównym nawigatorem wyprawy. W skrytości cieszę się, że i tak wyszło na moje. Gdyby nie ten cholerny deszcz było by naprawdę zarąbiście. Drogą chwilami płyną strumienie. W kilku miejscach popłynąłem na moich dwudziesto paro letnich oponach. Raz o mało nie wkleiłem się w barierkę. Przynajmniej przez chwile zrobiło mi się ciepło. Na serpentynach zjazdu doganiam złombolowe Volvo. Zaraz, zaraz jakie Volvo ? Jakiś mało komunistyczny sprzęt. Na dole okazuje się, że to ekipa medialno-sponsorska. Stracili już swoich złombolistów. Fiat 125 rozkraczył się jeszcze przed słowacką granicą. Częstują nas ciepłą herbatką i współczują warunków. Rękawiczki na chwile podgrzewają się na głowicy.
Sprawdzamy temperaturę otoczenia oddechem. Unosząca się para z wydechu paszczą oznacza ponoć, że jest poniżej 12 stopni. Ciepło nie jest, wiemy i bez tego. Przejeżdżamy góry i zatrzymujemy się na stacji. Jestem mokry na wylot. Próbuję częściowej wymiany ubrania. Nie na długo się to zdaje. Jest już ciemno. Robi się jeszcze chłodniej. Zimno i chłodno to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Trafiamy na puste budynki przejścia granicznego i jesteśmy na Węgrzech.
Lecimy jakimiś bocznymi drogami, ale ostatecznie i tak trafiamy na autostradę. Przerwa na tankowanie i coś ciepłego. Jestem mokry na wylot i trzęsę się z zimna. Jak dostałem ciepłą herbatę, to połowę wychlapałem. Ciekawe, że puki jechałem, nie trzęsłem się wcale. Próbuje się trochę ogrzać i obsuszyć suszarką do rąk w łazience.
Gdy docieramy na pierwszy czekpoint, impreza trwa już na całego. Na wjeździe dostajemy gromkie brawa. I po lufie na rozgrzanie od swoich. Chyba szybko mnie trafiło bo już schodząc z motura zahaczyłem nogą o kanapę i wylądowałem w jałowcach.
Impreza na całego. Zgadnijcie co leci z bumboxa. To chyba oczywiste - disco partyzani. Miron wyczaił chatkę z dykty. Tam się logujemy ze spotkaną w Debrecenie ekipą Przaśnego Expresu. Ci to maja wyposażenie. Wyciągają piecyk i dwie gitary. Od piecyka cieplej się nie robi, ale weselej na pewno. Bo to piecyk gitarowy był.
Po trzecim numerze i trzeciej kolejce serbskiej rakiji już nic nie słyszę. Za to oni słyszą rytmiczne chrapanie.
|